Słynny pedagog i przyjaciel dzieci był bohaterem tego wydania audycji. Janusz Korczak był polsko-żydowskim lekarzem, pedagogiem, pisarzem, publicystą i działaczem społecznym. Został zamordowany w czasie II wojny światowej w niemieckim obozie zagłady w Treblince. Nagroda jego imienia wręczana jest dziś instytucjom i osobom, które
Jest to bajka o lęku. Jest to bajka opowiadająca o tym, jak zrozumieć lęk, a co najważniejsze pokazuje, że lęku nie trzeba się bać. Jej celem jest pomóc dziecku odkryć swoje mocne strony w radzeniu sobie z lękiem oraz zbudować taką postawę, która będzie spokojniejsza, a zarazem radośniejsza. Przyznaję, że autor wykonał
Zdania typu: „ przecież nie masz się niczego bać!” można zastąpić słowami: „widzę, że się boisz. Powiedz mi, czego się boisz, to wymyślimy, jak poradzić sobie z tym strachem”. Krok Drugi: teraz wspólnie z dzieckiem możecie wymyślić sposoby, w jaki można poradzić sobie ze strachem.
Czy nauczyciel może stać się jego ofiarą? Jak sobie z tym radzić? Cz. 2. Dodaj do playlisty. O tym, jak nie dać się wykluczyć cyfrowo, a także o tym, jak wykorzystywać dostępne narzędzia, by zwiększyć możliwości przyswajania przekazywanej uczniom wiedzy w "Strefie Rodzica" na antenie Polskiego Radia Dzieciom.
My, dorośli, nie możemy sobie pozwolić, aby rodzicielstwo wymknęło się nam spod kontroli! Zawsze musimy wiedzieć, jak należy postępować w danej sytuacji! W efekcie szybko wracamy do starego schematu, a kara staje się ponownie skutecznym sposobem radzenia sobie z dziećmi. Dziecko jest karane za swoje postępki i niepożądane zachowania.
Vay Tiền Trả Góp Theo Tháng Chỉ Cần Cmnd. Wpis powstał przy współpracy z marką Pampers Gdy myślicie o ekstremalnych wyczynach z dzieckiem u boku to co wam przychodzi na myśl? Wyjazd z maluchem do egzotycznych krajów? Wyprawa na Giewont z niemowlakiem w nosidle i nogami w klapkach? Bo przyznam, że takie były moje pierwsze skojarzenia kiedy marka Pampers, dzięki której od lat czytacie artykuły na blogu, a moje dzieci mają suche pieluszki 😉 podrzuciła mi pomysł napisania o ekstremalnych wyzwaniach mojego rodzicielstwa. Pomyślałam sobie wtedy, że bez kitu takie rzeczy to do jakiś blogerów podróżniczych albo pokazujących swój super, wspaniały styl życia, a nie do mnie zwyczajnej kobiety ze zwyczajnymi dziećmi i kompletnie nieekscytującym trybem życia. A potem stwierdziłam, że odkąd Pierworodna poszła do szkoły to w sumie każdego wieczora mam wrażenie, że oto właśnie przeżyłam dzień ekstremalny i że część z was prosiła mnie o napisanie jak się żyje z trójką dzieci. No to czytajcie. – dzwoni budzik. Właściwie nie wiemy czemu dzwoni, bo dzwoni głównie sobie a muzom. My i tak już jesteśmy obudzeni, bo starszaki to ranne ptaszki. Zwykle o już są na nogach i zaśmiewają się do łez ze swoich opowieści. O ile oczywiście akurat się nie kłócą, bo kłócenie się o oddychanie tym samym powietrzem i w ogóle „ej, a ona/on mi” nigdy nie wychodzą z mody. To taka mała czarna wśród rodzeństwa – zresztą nie od parady nawet w badaniach zaobserwowana średnia ilość konfliktów na godzinę między rodzeństwem robi wrażenie. Szczęśliwie są już tak duzi, że już nie musimy wstawać razem z nimi, więc nawet jak tam coś się chichrają za ścianą my możemy jeszcze się polenić do tej 6, kiedy to wstać trzeba i gadania nie ma. Wirgiliusz idzie ogarniać się do pracy, a ja wyruszam poszukać siebie, a potem zrobić śniadanie. Wiking jeszcze śpi. To nasze pierwsze dziecko śpioch, który nawet jak się obudzi to nie zrywa się od razu na równe nogi, tylko woli poleżeć i się polenić. To jest niesamowite, bo po dwójce skrajnie różnych dzieci byłam pewna, że mnie już nic nie zaskoczy w rodzicielstwie, a tu proszę jak zwykle okazało się, że o dzieciach nie wiem niczego. – słyszę z góry „mamooooo Wiking się obudził” i myślę sobie akurat SIĘ obudził, wy go obudziliście swoimi rechotem! Idę więc do niego żeby mógł się jeszcze potulić i wyleżeć, ale jednocześnie namawiam na wstanie, bo jak nie to znowu będziemy robić wszystko w biegu. Po 10 minutach młody człowiek łaskawie zgadza się na odkopanie z ciepłej kołderki i udanie się „na dół” celem „mniam”. Ale najpierw trzeba go przewinąć. Na szczęście mogę to zrobić dopiero jak panicz się obudzi – bez rozbudzania go w środku nocy, bo dzięki warstwie chłonnych mikroperełek Pampers niezawodnie wytrzymuje calutkie noce, a nowa odsłona Pampers Active Baby ma także dwa razy mocniejszą osłonkę wokół nogawek dla lepszej ochrony przed przeciekaniem co jest ważne szczególnie u dzieci, które w nocy się dużo wiercą. Czytaj Wikinga. – cała banda zbiera się na śniadanie i jak zawsze przypomina mi się ten mem z bardzo starszą panią, z bardzo rozanieloną miną i podpisem „ja w wieku 98 lat gdy przypominam sobie ten jeden dzień kiedy wszystkie moje dzieci były zadowolone z tego co im dałam do jedzenia”. Cóż u mnie ten dzień się jeszcze nie zdarzył. Bo ten kocha owsiankę, ten omlet, a ta uznaje tylko kanapki. Ja lubię herbatę – bez herbaty nie ma śniadania, to co będzie do jedzenia to sprawa absolutnie drugorzędna. – zaczynamy czuć presję czasu. Połowa dzieci jeszcze przeżuwa, wszystkie są nadal w piżamach, a za 30 minut wszyscy powinni być gotowi do wyjścia. Dlatego jak co rano robimy w tym momencie jedyną racjonalną rzecz, czyli PANIKUJEMY. Starsze dzieci biegną się ogarniać, ja lecę robić drugie śniadanie dla uczennicy i prowiant dla Wikinga. Wiking przy okazji trzyma mnie za nogę i ciągnie tam gdzie akurat nie mogę iść. – „mamooooooooooooo” – rozlega się na pół dzielnicy – „gdzie jest teczka z robotyki?!”. „Nie wiem” – odpowiadam najuprzejmiej jak potrafię i kontynuuję robienie drugiego śniadania, a także zażartą walkę z Wikingiem o prawa własności do mojej nogi. Walkę toczę też z pokusą wejścia w tryb #KlasycznaMatka, czyli powiedzeniem czegoś w stylu „a nie mówiłam, że trzeba sobie przygotować wszystko wieczorem?”. – słyszę tupanie na schodach i po chwili do kuchni wpada jedna z moich latorośli, nadal w piżamie, nadal kompletnie niegotowa do wyjścia gdziekolwiek – „nie uwierzysz gdzie była” – krzyczy dziecina cała radosna i pełna niedowierzania. No gdzież być mogła myślę sobie – w koszu na pranie, w szafce łazienkowej, w pudle z pluszakami? Otóż nie – „mamo ona była tam gdzie być powinna – w szafce na rzeczy z robotyki”. Cóż, to faktycznie zaskakujące, w naszym domu jakaś rzecz była tam gdzie być powinna! Niesłychane! Też bym szybciej uznała, że w koszu na pranie. – uff jakimś cudem jesteśmy gotowi, no prawie, bo na bank, ktoś czegoś zapomniał i zaczyna szukać tego w popłochu. Tym razem chodzi o klucze. W końcu są. Możemy wyjść. Znaczy oni mogą – jedno do pracy, drugie do szkoły, trzecie do przedszkola, a czwarte do babci. Ja zostaje w progu nadal w piżamie i nadal na boso – takie urok pracy z domu. – rozpoczyna się mój czas na pracę czytaj bolesne podejmowanie decyzji pracować czy „coś ogarnąć w tym domu, bo przecież tak się nie da żyć”. Praca z domu ma swoje minusy. Godzinna „koniec pracy na tę chwilę” – to kiedy wypada zależy od tego ile mam akurat pracy – ale niezależnie od tego jaką godzinę w danym dniu pokaże zegarek, to jest to ten moment, w którym rozpoczynam rajd po dzieci. Na nogach rajd, bo nie chcę dokładać swojej samochodowej cegiełki do zanieczyszczenia powietrza. Poza tym te wszystkie kilometry, które robię do i z placówek, razem z tym wszystkim z czym się to wiąże, czyli targaniem tornistra, zakupów, zabawek, a także pchaniem wózka wypchanego rosłym człowiekiem lat jeden i pół oraz jego tobołami to mój fitness i moje ćwiczenia. Nie muszę bowiem chodzić na siłownie, bo chodzę po dzieci! Polecam – całoroczny karnet kosztuje 0 zł. Sprawę odbioru dzieci utrudnia nieco fakt, że przedszkole i szkoła są w tak bardzo przeciwnych kierunkach, że bardziej się nie da, ale szczęśliwie bardzo często jedna z babć mi pomaga to znaczy odbiera jedno z dzieci, a ja je tylko przejmuje gdzieś w drodze. Piszę o tym, bo czasem słyszę pytania o to jak ja sobie radzę z ogarnianiem trójki. Otóż radzę sobie w dużej mierze dzięki pomocy bliskich. Bo wiecie – czasem kiedy podziwiacie innych, że tak ogarniają, to pewnie nawet nie macie świadomości ile ogarniają dzięki pomocy. Oczywiście na pewno są tacy co ogarniają wszystko sami i w ogóle są mistrzami organizacji i życia rodzinnego, ale to na pewno nie ja. W każdym razie droga do domu nie jest krótka, a dodatkowo urozmaicamy ją czy to zakupami czy to zatrzymywaniem się na placu zabaw tudzież budowy celem podglądania koparki. Lubię jednak tę naszą długą drogę, bo wtedy jesteśmy skoncentrowani tylko na sobie i nie ma żadnych „przeszkadzaczy” więc mogę szczegółowo wypytać jak minął im dzień i pogadać o wszystkim, także kwiatkach w rodzaju: – A Kacper mówił, że jego rodzice też kupują Skodę. – Ale jak to też synu, przecież my nie kupujemy Skody? – No jak to nie, przecież kupujesz zawsze Skodę Oczyszczoną do ciasta! – … W końcu jednak docieramy do domu. Zwykle nie na długo, bo moje nadgorliwe starszaki potrzebują szofera, który ich podrzuci na zajęcia dodatkowe – i możecie mi wierzyć, to oni na nie nalegają, nie ja. Ja bym wolała nigdzie nie jeździć tylko siedzieć w domu i jeść ciastki, no ale oni mają zupełnie inną wizję wolnego popołudnia. Ich wizja prowadzi do tego, że przez 5 dni w tygodniu jedno z nas musi być szoferem. Słowo daję jak widzę artykuły o biednych dzieciach, które przez ambicje rodziców nie mają wolnego czasu to mi skręca trzewia. Bo o biednych rodzicach, którzy nie mają wolnego czasu przez ambicje dzieci to już nikt nie pomyśli! Nikt! A to przecież oni stoją na tych korytarzach i się nudzą – dzieci natomiast (przynajmniej nasze) się wybornie bawią. Tak to mniej więcej wygląda w dni „zwykłe”, ale przy trójce dzieci dość lawinowo rośnie prawdopodobieństwo, że nie będzie „zwyczajnie”, bo ktoś się rozchoruje, ktoś ma turniej, umówił się z koleżankami, w ostatniej chwili przypomniał sobie, że koniecznie na jutro musi mieć akcesoria dostępne w jednym sklepie w całym kraju albo ktoś sobie postanowił coś złamać. Ot obojczyk na przykład – jak Wiking ostatnio. I wtedy przestaje być zwyczajnie, a zaczyna być naprawdę ekstremalnie. Bo na przykład trzeba pójść na kontrolę do chirurga i spędzić z półtorarocznym dzieckiem, które ma jedną rękę i większą część tułowia unieruchomione opatrunkiem gipsowym, godziny na oczekiwaniu pod gabinetem. Tak, tak moi mili dobrze przeczytaliście – cztery i pół godziny. System bowiem działa tak, że wszyscy przychodzą na jedną godzinę, a potem przyjęcia są na zasadzie kto pierwszy ten lepszy, więc żeby oszukać system przychodzisz pół godziny przed otwarciem, ale okazuje się, że inni są lepsi w oszukiwaniu systemu i kiedy z dumą ze swego sprytu wymalowaną na licu wkraczasz do rejestracji to mina ci z miejsca rzednie, bo okazuje się, że przybyłeś tu jako osoba nr 43. Cóż – peszek! Ale co mi tam – ja mam nie dać rady? Pewnie, że dam – młody człowiek również. Przez te ponad 4 godziny zrobimy po szpitalnych korytarzach dystans maratonu (elastyczne boczki w pieluszce pomagają!), a kiedy w końcu o uda nam się opuścić ten milusi przybytek zdrowia – przemyka mi przez myśl „uff koniec wyzwań na dziś”. Okazuje się jednak, że myślenie to nie zawsze jest dobry pomysł, bo kiedy docieram z młodym do domu (starsi jeszcze u babci – tata po nich pojechał)… to nie możemy do niego wejść. Nasza najwyraźniej wybitnie wrażliwa na aurę furtka postanowiła sobie zamarznąć. Tak po prostu – bo mogła. A jak mogła to wzięła i zamarzła i nie da się otworzyć. Mamy więc do wyboru albo ogrzewać ją ciepłym oddechem i w międzyczasie marznąć albo… no właśnie. Przechodziliście kiedyś przez płot z zagipsowanym dzieckiem pod pachą? Cóż, ja już tak… 😉 Ha, chyba nawet Pampers nie spodziewał się tak ekstremalnego wyzwania! I nie, to nie jest historia wymyślona na potrzeby wpisu. Wszystko co przeczytaliście zdarzyło się naprawdę. Bo tak to już z dziećmi jest, że nawet zwykły, wydawałoby się nudny dzień, może stać się wyzwaniem, zmieniać z minuty na minutę i być tak wymagający, i emocjonalnie, i fizycznie, że wieczorem mamy ochotę paść jak dłudzy. W każdym razie ja przy mojej trójce mam tak często. Ale być może to dlatego, że jestem już w tym wieku, że często mnie „łupie w kręgosłupie” 😉 Zanim jednak padnę jak długa, to czeka nas jeszcze najmilsza część dnia – zasypanie. Miła, bo daje świadomość, że za chwilę mamy „wolne”, ale też miła, bo w gruncie rzeczy to są fajne chwile. To czytanie książek (nawet jeśli po raz 3192189 tej samej), to przytulanie. Ta świadomość, że przetrwaliśmy kolejny dzień. Jesteśmy razem, zdrowi, mamy gdzie mieszkać, w co się ubrać i co jeść. Mamy siebie. Tak przecież wygląda szczęście. Choć przyznaje, że kiedyś wyobrażałam sobie, że ma jednak nieco mniejsze wory pod oczami 😉
trojka dzieci jak sobie radzic